Monthly Archives: December 2014

Cwaniactwo w IT

Tytuł artykułu pewnie dość dziwny, ale tylko tak można określić to, czego doświadczyłem w tej branży. Jako że mam ponad dziesięcioletnie profesjonalne doświadczenie ze światem komputerów i co gorsza ludźmi z tej sfery, to czas na wnioski. Wbrew wszędobylskiej propagandzie, jak to dobrze jest w IT i jakie to kokosy czekają na różnej maści informatyków, muszę napisać prawdę, a może bardziej opisać moje doświadczenia.

Jako z historyk z wykształcenia i humanista z zamiłowania, nienawidziłem matematyki i wszelkich nauk ścisłych. W szkole nie szło mi tu najlepiej, a nauczyciele mi wiele darowali jako humaniście. Jednak widmo ciągłego bezrobocia wpłynęło na mnie orzeźwiająco i oto zainteresowałem się komputerami. Jeszcze w ogólniaku, nie mając komputera w domu, zadziwiłem panią z informatyki pisząc program w Logo, który rysował cztery prostokąty. Napisałem go jako pierwszy w mgnieniu oka, chociaż siedziałem przed komputerem sam, gdy przy innych siedziało po dwóch uczniów. Co dwie głowy, to nie jedna – chciałoby się powiedzieć. A tutaj taki sukces. DOS okazał się dla mnie szczęśliwy. Potem komputerów unikałem jak ognia i dopiero po studiach zacząłem poznawać Windows XP. Najpierw system, a potem jak szalony instalowałem różne programy i patrzyłem jak działają. Mniej więcej w tym czasie zobaczyłem Blendera, po czym zwątpiłem w swoją możliwość pracy w 3D. Interfejs mnie zabił. Na szczęście udało mi się wypożyczyć z biblioteki fajną książkę do HTML i CSS. I oto zacząłem lokalnie tworzyć strony WWW. Spodobało mi się i zachciało mi się spróbować pisania w C. Tak, to nie pomyłka. Znalazłem fragment kodu napisanego w C i… nic nie rozumiałem. Ale ja postanowiłem nauczyć się C wbrew zdrowemu rozsądkowi. Jako że wtedy jeszcze nie miałem dostępu do internetu, szukałem miejsca, gdzie mogłem dostać jakieś informacje na ten temat. Chodziłem do bibliotek i kafejek internetowych i kopiowałem, kopiowałem i kopiowałem na dyskietkę, potem na dysk CD informacje dotyczące programowania. Dużo było po angielsku i chociaż znałem ten język nijak nie potrafiłem zrozumieć, o co chodzi z tym zmiennym i funkcjami. Teksty po polsku rozjaśniły mi nieco sytuację. Oczywiście programistą w C nie zostałem, bowiem zdałem sobie sprawę, że to cholernie trudne, ale nauczyłem się przynajmniej podstawowych pojęć i ogólnie ogarniałem, co to w ogóle jest programowanie.

Testowałem różne języki. W międzyczasie otrzymałem dostęp do internetu i było mi łatwiej. Na początku postawiłem na WWW. Ile to ja serwerów WWW się nastawiałem i wkrótce uruchomiłem swoją pierwszą ogólnodostępną stronę WWW, którą napisałem w HTML i CSS. To było osiągnięcie. Prymitywna stronka, ale działała. W międzyczasie zetknąłem się z Linuksem jako alternatywą dla Windows XP. Były to systemy z rodziny SUSE, którym jestem wierny do dziś. Mimo że kilka razy skasowałem cały dysk w komputerze tracąc wszystkie pliki, brnąłem w Open Source z wielkim uporem. Chciałem być adminem systemów linuksowych. Nawet udało mi się zrobić dwa poziomy z administracji SLES. I już czułem się jak fachowiec, bowiem byłem na tym kursie jako jedyny, który nie miał ukończonych studiów informatycznych. Co ciekawe, nikt mi nie wierzył, że mam skończoną historię. Chociaż miałem podstawowe braki w ogólnej wiedzy informatycznej, wiadomościami o Linuksie rozłożyłem nawet samego prowadzącego, który zaczął mnie ignorować. Wtedy po raz pierwszy spotkałem się z tym słynnym “chamstwem” linuksiarzy. Prowadzący to był cwaniak do kwadratu, który udawał miłego, a potrafił dopiec mi jak mało kto. To jego przemądrzalstwo mnie dobijało. Przyznam, że byłem w lekkim szoku. Jednak najważniejsze było dla mnie to, że miałem dwa papierki od Linuksa i to po angielsku. Tego było mi trzeba. Zacząłem szukać roboty na Ścianie Wschodniej, gdzie mieszkałem. Wbrew temu, o czym mnie zapewniano, roboty znaleźć nie mogłem.

Raz trafiłem na dostawcę internetu, co wziął mnie na rozmowę kwalifikacyjną. Padłem na technologi VoIP dlatego kazał mi przyjść potem, jak się trochę poduczę tej tematyki. Ale gdy wróciłem z nadziejami, okazało się, że już wzięli kogoś innego. To był wielki zawód dla mnie.

Dlatego rzuciłem się w wir programowania. Już na serio zająłem się C i C++. Pisałem z łatwością aplikacje konsolowe sięgając nawet po programy z GUI. Szło mi dosyć trudno, bowiem brak mi było podstaw do stania się profesjonalnym programistą. Miałem problemy ze zrozumieniem wielu rzeczy, chociaż czytałem o tym dziesiątki razy, aby jakoś pojąć to wszystko. Dużo rysowałem i robiłem wykresy, aby lepiej weszło do głowy. Przygodę z C i C++ zakończyłem na prostych programach, bowiem odkryłem Pythona. Pisałem jak szalony w Linuksie i szło mi to dobrze. To dzięki Pythonowi pojąłem, o co chodzi z tym programowaniem obiektowym, bowiem kiedy uczyłem się tego z C++, poległem. Z Pythona nic nie miałem, pracy nie było, dlatego zwróciłem się bardziej w stronę programowania biznesowego. I tutaj sporo pisałem w Javie, poznając wszystko, czyli środowiska i narzędzia. Potem był C#, który mi lepiej odpowiadał, tym bardziej że w międzyczasie zająłem się znowu 3D, kiedy odkryłem Unity 3D. I C# był tu pomocny. Mimo zajmowania się innymi językami i technologiami, zdecydowanie postawiłem na C#.

Trafiło mi się w moim miasteczku dostać się na rozmowę do miejscowego naprawiacza komputerów. Facet bez ogródek powiedział mi, że trudno kogoś znaleźć do roboty, bowiem u niego pracownicy wytrzymują najwyżej dwa tygodnie. Spojrzałem na niego pytającym wzrokiem, a on mi doprecyzował, że u niego trzeba mieć wiedzę z zakresu siedmiu inżynierów. Innymi słowy, trzeba być supermenem, aby sprostać zadaniom. Był też zniesmaczony tym, że mam studia, bowiem on w zasadzie szuka kogoś po technikum. Absolwenta, bowiem dostanie dofinansowanie z Urzędu Pracy. Dla tych co mogą mieć problemy z myśleniem, bowiem są np. zmęczeni podsumuję: absolwent technikum z wiedzą siedmiu kierunków inżynierskich. Proste! Śmiał się też z byłych swoich pracowników, że nie pokończyli studiów informatycznych. Przeciągali robienie tego magistra, przeciągali, aż w końcu ich wiedza stała się przestarzała i… wszystko trzeb było robić od nowa. Podobało się cwaniakowi moje CV i moja wiedza, ale … mnie nie zatrudnił. Jak przyszedłem się zapytać, co jest grane, on coś tam mi powiedział, że wziął kogoś i ten ktoś się nie sprawdza i dobrze byłoby mnie wziąć. Obiecał, że do mnie zadzwoni i… nie zadzwonił, co było do przewidzenia. No cóż nie miałem wystarczających kwalifikacji na to stanowisko, miałem te cholerne studia z historii i nie miałem wiedzy siedmiu inżynierów. Jak to było w bajkach – za siedmioma górami, za siedmioma lasami, za siedmioma inżynierami żył sobie pewien cwaniak…

Miałem też utrzymywać serwis WWW w sklepie, a więc HTML, CSS, PHP i MySQL. Facet już niestety kogoś wziął, ale napalił się na mnie. Powiedział, że jak tamten się nie sprawdzi, to mnie weźmie. I nie wiem – chyba jednak tamten się sprawdził, bowiem zaproszenia do firmy od tego faceta nie otrzymałem.

Przez cały czas mego programowania na profesjonalnym poziomie podawałem o pracę jako programista w dużych miastach, głównie do Warszawy, ale też Wrocławia i Krakowa. I tutaj zetknąłem się z tym porąbanym światem rekruterów i pracodawców. Przyznam szczerze, że miałem wielkie nadzieje, ale szybko je rozwiano. Oto dowiedziałem się, że tak naprawdę nic nie wiem o programowaniu. Moja wiedza była warta funta kłaków, bowiem same znanie języka i umiejętność stosowania to nie wszystko. Trzeba było znać zaawansowane algorytmy, wzorce projektowe i frameworki. Ratowała mnie znajomość języka francuskiego, dość niepopularnego wśród informatyków, dlatego rekruterzy mnie wyłapywali w swoje bazie danych i za mną gadali – najpierw przez telefon, a potem przez Skype’a. Nie wiedziałem jednak, że wymagany poziom znajomości języka francuskiego powinien być jak po ukończeniu filologii romańskiej. Wałkowany byłem przez absolwentki z filologii z wielką zaciekłością aż mi potem głowa bolała. O ile z angielskim sobie radziłem, mój francuski był niewystarczający. Słyszałem zawsze to samo. Oczywiście znajomość perfekcyjnego angielskiego i francuskiego to nie wszystko, bowiem do tego trzeba było dodać całą szeroką gamę technologii informatycznych, którą musiałem znać z automatu. Szybko stwierdziłem, że oni wszyscy są nienormalni. Wymagania były z kosmosu. Jedna z rekruterek mi powiedziała, że nie mogli nikogo znaleźć w Polsce, to zwrócili się do mnie. O matko! I ja oczywiście też za mało wiedziałem. Odbyłem wiele rozmów i rozwiązałem wiele testów i na tym się skończyło. Nigdy nie otrzymałem pracy w ten sposób. Dzwoniły do mnie albo młode siksy, które pojęcia nie miały o czym mowa albo stare cwaniary, które zadawały mi durne pytania np. jak się pisze Moodle. Dzwonili też do mnie faceci, którzy się ze mną umawiali na rozmowę, a potem znikali bez wieści. Dla mnie stało się jasne, że to środowisko w Polsce to dno.

Gdzieś po drodze zrobiłem kurs grafika 2D i HTMLa dla projektowania stron WWW. Jedyne, co uzyskałem z tego kursu to to, że odświeżyłem sobie stare wiadomości. Naiwnością byłoby twierdzenie, że po takim kursie, zresztą finansowanym przez fundusz europejski, ktoś nas potraktowałby poważnie. Schowałem dyplom głęboko i nie pokazywałem go nikomu, aby żaden pracodawca mnie nie wyśmiał.

I pewnego dnia pojawiła się dla mnie kolejna szansa, bowiem w pewnej wiosce poszukiwano informatyka. Władza się zmieniła i ekipa też do wymiany. Oczywiście złożyłem papiery, chociaż kompletnie to olałem, bowiem to było poniżej moich ambicji. O dziwo zaprosili mnie na rozmowę. Było wielu ludzi – chyba wszyscy informatycy z okolic, w tym dwie dziewczyny. Pierwszy był test pisany. Jak na zapchloną wioskę, to pytania rzeczywiście były wymagające. I wystarczyło, aby kartki z testem pojawiły się na stole i jedna trzecia zrezygnowała. W tym te dwie kobiety. Zrozumieli, że to strata czasu. Ja pisałem – byłem strasznie napalony, aby pokazać, co potrafię. Kartki wzięte i rozmowa. Rozmowę kwalifikacyjną prowadził wiejski tłuk, bo chyba tak go trzeba nazwać, synek znanego miejscowego działacza PZPR, który to usiłował grać rolę wielkiego gminnego rekrutera. Do pomocy miał otyłą sekretarkę wójtowej (gdyby to był facet, na pewno by takiej nie zatrudnił). Byłem cholernie przygotowany na odparcie pytań z zakresu IT, a tutaj wiejski tłuk zaczął mnie wypytywać o sprawy osobiste, czyli o to, czy mam dzieci i dlaczego nie chce się żenić. Nie wiem jakbyście na to zareagowali, bo ja najzwyczajniej w świecie zacząłem się śmiać i tłuk odpowiedzi nie otrzymał. Potem już było bliżej IT niż “Randki w Ciemno”. Jakieś ogólnikowe pieprzenie of RTF. Czy wiem, co to jest? Czy umiem PHP. Na moją odpowiedź, że umiem, spytał jakie PHP znam: PHP1, PHP2, PHP3, PHP4, PHP5, a może PHP100. Odpowiedziałem, że PHP5, chociaż może powinienem powiedzieć, że PHP100 lub jeszcze lepiej PHP1000. Potem kazał ustawić tabelkę w Microsoft Office na laptopie. To był nowy Office z tym nowym ribbon i go nie znałem, bowiem to dla mnie był spory wydatek, aby nieć takie coś w domu na komputerze. Jedyne, co miałem, to piracki stary Office chyba z 2003 roku, jak się nie mylę i darmowe alternatywy, czyli LibreOffice i jeszcze coś tam. Nie do końca wykonałem zadanie, ale coś tam zrobiłem. Przy tym zostawili mnie samego i poszli sobie. Zostałem sam z durnym zadaniem do wykonania. Jak przyszedł gminny tłuk, to powiedział, że coś tam z Office’a wiem i że z najlepszymi spotka się sama wójtowa. O w mordę! Co za zaszczyt! No ale mnie ten zaszczyt ominął, bowiem odpowiedziałem nie po myśli tłuka na jego pytania dotyczące moich spraw damsko-męskich. Jak się okazało warunkiem otrzymania jakiejkolwiek roboty w tej gminie miało być ożenienie się z miejscową dziewuchą. A że sprawę uciąłem krótko, dalsza rozmowa kwalifikacyjna była już tylko cyrkiem na kółkach i z góry mnie skreślili. I tak oto nie zostałem fachowcem od komputerów w gminie. Dla ciekawych jeszcze dodam, że wybrano innego na to stanowisko, dobrego znajomego wójtowej. Fachowiec ten, podobno po studiach informatycznych, zrobił taki burdel w szkolnej sieci, że wezwana na pomoc profesjonalna firma miała pełne ręce roboty. I tłuk ten numer dwa wykonuje swoje rzemiosło do dziś, kiedy to piszę ten artykuł.

A tak całkiem niedawno miałem rozmowę z następnym tłukiem, tylko z wielkiej Warszawy, który tu szukał początkujących programistów, bowiem jak mnie zapewniał miał strasznie dużo projektów do zrobienia. Jak z nim gadałem przez Skype’a, to zapewniał, że tylko wystarczy się uczyć i najpierw da mi 3.000 na rękę (bez ZUSu ma się rozumieć), a potem będę dalej się uczyć i dojdę do takiego poziomu, że będę zarabiać 15.000 w miesiąc. Wszystko tak wyglądało, że już mam robotę. No, ale czekał mnie jeszcze test. Najpierw konfiguracja środowiska do pracy, a więc NetBeans IDE plus FTP plus SVN. Zrobiłem to bez trudu i oczekiwałem na prawdziwe zadanie z programowania. Powiedział, że za parę dni się odezwie. Odezwał się, ale na jutrzejszy dzień i oświadczył, że wybrał sobie kogoś, a ja nie jestem mu potrzebny. W tym czasie byłem już zaangażowany w projekty za granicą, zatem dla mnie to nie była tragedia. Ale podejście tego tłuka mnie zdenerwowało i miałem okazję nawsadzać mu trochę “mięsa”. Prawda jest bowiem inna. Udało mu się wyrwać jakiś kontrakcik na programik, za który wziął wielką kasę i w ramach oszczędności szukał przysłowiowego Murzyna na jego wykonania z wielkim podkreśleniem, że kandydat musi być początkujący. Dlaczego początkujący? Bowiem i płaca też początkująca, chociaż tak naprawdę wiedza kandydata musiała być zaawansowana, aby uporać się z algorytmami obsługującymi program do finansów. I jeszcze bez ZUSu. Cwaniatwo do sześcianu. Mrzonki o 15.000 rzucane na początek dla zachęty można między bajki włożyć.

Dlatego wszystkim początkującym w branży IT radzę się dobrze zastanowić, bowiem jesteście pod wpływem propagandy, która nijak nie ma się do rzeczywistości. Chcecie mieć dobry i uprzywilejowany zawód, zostańcie politykami lub kapłanami ;). Jednak aby zakończyć te wypociny jakimś pozytywnym akcentem, warto zauważyć, że na szczęście reszta świata to nie Polska i tam może się wam udać dostać normalną pracę w IT. Chociaż tam też są swoje problemy, z którymi się zetkniecie. Mi się udało. Wreszcie!